SZUKAJCIE A ZNAJDZIECIE

środa, 21 stycznia 2015

ZRYTE RECENZJE VOL.9: Beztalencia grają w zespołach rockowych, czyli o filmie "Whiplash" słów kilka.

Nad fenomenem tego dzieła będą się ludziska głowić jeszcze długie, długie miesiące. Oto bowiem rozgłos nielichy, bo aż pięcioma nominacjami do Oscara uzyskała historia dziejąca się w świecie właściwie dwóch ludzi. Utalentowanego perkusisty Andrewa (Miles Teller) i jego niezrównoważonego nauczyciela Fletchera (J. K. Simmons). Między uczniem a mistrzem sypią się przez cały seans iskry, uderzają wzajemnie w swoje najczulsze punkty, prowokują się i drą ze sobą przysłowiowe koty. A świadkiem tego pojedynku jest widz, który w zależności od przyjętej perspektywy odnajdzie w tym dziele pożywkę dla ciała i duszy lub zupełnie nie pojmie fenomenu produkcji. Pozwólcie, że bliżej przyjrzę się małemu wielkiemu filmowi, który narozrabiał i namącił w głowach niejednemu kinomaniakowi. 

Niby nie jest to thriller, a iskry się sypią, krew bryzga, pot cieknie a łza poleci.

Już na samym początku jesteśmy wrzuceni w przeciętny dzień z życia Andrewa, którego ambicje sięgają jazzowych wyżyn. Chłopak pragnie być perkusyjną legendą, muzykiem, o którym będą pamiętać koneserzy sztuki "wyższej". W jego domu wisi plakat z mottem motywacyjnym, które przetłumaczono nam jako "Beztalencia grają w zespołach rockowych". W czasach w których jazz został zepchnięty na margines muzyki interesującej dla przeciętnego zjadacza chleba Andrew idzie więc pod prąd i w nosie ma bagatelizowanie swojej pasji przez znajomych ojca (znakomita scena przy stole, kiedy chłopak opowiada o swoich sukcesach, których zgromadzeni nie za bardzo kumają). Zresztą jego staruszek także nie do końca widzi w pasji syna coś co pozwoli mu wyżyć i wybić się ponad przeciętną. Tymczasem zarówno dla Andrewa jak i Fletchera muzyka jest czymś pierwszorzędnym, tak jakby od zagrania "Whiplash" zależały losy świata. Chłopak stawia naukę gry na perkusji na pierwszym miejscu, już w trailerze mogliśmy zobaczyć scenę, w której stawia wszystko na jedną kartę i zrywa z uroczą dziewczyną. Pytanie brzmi: czy w tym szaleństwie jest metoda? Czy wywrócenie swojego życia osobistego góry nogami, zerwanie ze schematem i ustatkowaniem jest warte świeczki? Muzykiem nie jestem, ale zdaję sobie sprawę, że utrzymanie relacji międzyludzkich będąc w ciągłej trasie, w studiu nagraniowym,  kiedy dni zapełnione są  ciągłymi próbami i komponowaniem jest bardzo trudne, w konsekwencji może doprowadzić do odcięcia się od świata i poświęceniu siebie w całości pasji, która nie zastępuje samotności i miłości, może jedynie zabijać czas, który spędzałoby się z kimś bliskim. 

Andrew i Fletcher jednak o tym nie myślą. W ich życiu nie ma miejsca na miłość, ba, nie ma na to czasu, panowie starają się być największymi profesjonalistami w swoim fachu. Krążą przy tym wokół siebie, nauczyciel wciska z młodzika siódme poty, męczy go psychiczne, nawet jest w stanie podnieść na niego rękę byleby wycisnąć z niego pokłady talentu, które tkwią w nim pod warstwą takich pierdół jak spotykanie się z dziewczynami czy robienie czegoś w tym stylu. W końcu i Andrewowi puszczają nerwy i zaczyna się zastanawiać czy w tym co robi nie przekroczył już granic zza których nie ma powrotu. A wszystko to w oparach ogrywania tytułowego utworu, który to jest standardem jazzowym jakimś cudem niemęczącym mnie podczas seansu zupełnie, zaznaczyć bowiem muszę, że za jazzem delikatnie ujmując nie przepadam. Po obejrzeniu tego dzieła jestem jednak w stanie docenić jego kunszt i perkusyjny kręgosłup właśnie, który jest jest skomplikowany (w prasie muzycznej wszelakie porównania garowych do jazzowych wymiataczy są niczym przyznanie najwyższego odznaczenia, lub przenosząc to na język filmu, Oscara). Najlepsze w fabule jest to, że napięcie stopniowane jest nam poprzez relację mordującego się z instrumentem młodzieńca i łysego agresora jest niczym w najlepszym thrillerze. Widz zastanawia się czy Andrew da radę, czy osiągnie swoją perkusyjną nirvanę i czy Fletcher będzie z niego zadowolony. Brzmi to niewiarygodnie banalnie, ale sposób poprowadzenia narracji i przyczynowo-skutkowych przypadków w tej dość hermetycznej historii sprawia, że nie sposób oderwać wzroku od poczynań Tellera i Simmonsa, którzy są po prostu fenomenalni. Nie widziałem w nich aktorów, widziałem muzyka i jego nauczyciela, praktycznie nie myślałem podczas seansu, że za chwile przyjdzie Peter Parker i wręczy Fletcherowi zdjęcia Spider Mana. 

Ten pan wkrótce dostanie Oscara, mówię Wam.

Zaś ten młodzieniec niestety nie dostanie, ale wróżę mu wielką karierę. 

W pewnym sensie film ten przywodzi mi na myśl "Czarnego łabędzia" Aronofsky'ego. Trening doprowadzający na skraj psychicznego i fizycznego wyczerpania, Obsesja na punkcie swojej obranej ścieżki, dążenie do perfekcji kosztem uszkodzenia ciała i trwałego  śladu na umyśle. Rzecz jasna finałowa konkluzja "Whiplash" jest zupełnie inna, ale olśniewa w podobny sposób. Jeśli widz dał się wciągnąć w opowieść Chazelle'a, jeśli porwał go cały ten zgiełk, to powinien być jak najbardziej syty podczas ostatnich minut, które są wręcz esencją wyciśniętą z relacji Andrewa i Fletchera. Na koniec chciałbym słów kilka napisać o nominacjach dla tego dzieła. Złoty Glob dla Simmonsa jest jak najbardziej słuszny, aktor kojarzony z postaciami raczej z drugiego planu stworzył kreację, z którą będzie kojarzony przez najbliższe lata, mam nadzieję, że Akademia go doceni i wlepi wielkiego soczystego Złotego Kolesia. O Tellerze mogę jedynie napisać, że podobnie jak Gyllenhaal za "Wolnego strzelca" został zbrodniczo pominięty przez nominujących. Wpadła też nominacja za scenariusz adaptowany, Hollywood lubi takie nieskomplikowane historie więc może się uda, na film roku bym jednak nie liczył, bo "Grand Budapst Hotel" i "Birdman" jednak ten obraz dość mocno dystansują. Za to na tle klasycznych oscarowych nominowanych opowieści a więc "Snajpera", "Selmy", "Gry tajemnic" i "Teorii wszystkiego" wypada świeżo i offowo co mam nadzieję zostanie zauważone (choć już jest, bo tłumy walą do kina zachęcone przekozacko zmontowanym trailerem. Widz lubi kino ambitne, a ten film nie dość, że taki jest to jeszcze o ambicji, co prawda posuniętej do granic zdrowego rozsądku, ale jednak, opowiada. To był dla mnie bardzo udany seans, nie nudziłem się ani przez chwilę, mimo, że filmów o muzyce za bardzo nie śledzę, a i na terminologii się znam jak świnia na medycynie. Twórcy na tyle sprawnie wrzucili nas w tę historię, że długo będziemy o niej pamiętać, szczególnie genialną finałową sekwencję, dla której warto się na "Whiplash" udać do kin, póki jeszcze jest w nich wyświetlany. Ode mnie na dzień dzisiejszy tyle. Oczekujcie kolejnych recenzji już wkrótce, w tym roku postaram się nimi Was po prostu zasypać niczym Andrew okładaniem w blachę Mamy styczeń, a jeden z filmów roku wjechał nam na tacy. Taki filmowy rok 2015 to ja rozumiem! 
9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz