SZUKAJCIE A ZNAJDZIECIE

sobota, 24 stycznia 2015

ZRYTE RECENZJE VOL.11: Popularność to tylko marna kuzynka prestiżu, czyli o filmie "Birdman" słów kilka.

Alejandro González Iñárritu przyzwyczaił nas do nieco innej narracji swoich filmów i ciężkiej, dusznej tematyki pielęgnowanej w "Amores Perros", "21 gramach" czy "Babel". Wszystkie te filmy były cegiełkami budującymi karierę tego meksykańskiego twórcy, w sierpniu zeszłego roku zdolniacha dołożył kolejną uderzając z zupełnie innej,  nieco bardziej komediowej flanki. Nie jest to jednak film, na którym można się brechtać non stop, Keaton nie gra postaci w jakikolwiek sposób podobnej do Żukosoczka czy Batmana, a cały humor wynika z sytuacji piętrzących się między bohaterami i stopnia ich zażyłości. No i od aktywności Birdmana, tkwiącego w głowie Riggana Thomsona, agresywnego alter ego bohatera odzianego w kostium jego roli życia. Trailer może zwodzić i sugerować film o czymś zupełnie innym niż jest, i bardzo dobrze, jeśli część widzów da się nabrać to pójdzie na najlepszą, moim zdaniem rzecz jasna, ucztę ostatnich miesięcy. Dlaczego? Odpowiedź macie poniżej. 

"Birdman" udowadnia starą życiową prawdę, że sukces jest ulotny, popularność z dnia na dzień może przeminąć, a odbudowywanie nadszarpniętej reputacji może stać się niezdrową obsesją.

Film ten w dużej mierze uderza w karierę samego Keatona, który gdzieś tam sobie pogrywał w ostatnich latach, ale nikt do tego za dużej wagi nie przywiązywał. Ot, kolejny aktor, którego kariera osiadła na mieliźnie, którego wyniszczyły problemy osobistego. Riggan ma skłonność do alkoholu, ma mocno ograniczony kontakt z córką na własne życzenie, jego ukochana jest w ciąży, a była żona czasem wciąż pojawia się na horyzoncie. Thomson nie chce powrócić w roli Birdmana na srebrny ekran, marzy mu się wielki sukces adaptacji sztuki pewnego pisarza, który kiedyś skrobnął kilka ciepłych słów na jego temat. Po wypadku jednego z aktorów szybko musi zatrudnić zmiennika, którego podpowiada mu koleżanka po fachu, wdzięczna mu za wprowadzenie na Broadway Lesley (bardzo fajna rola Naomi Watts). Jest nią charyzmatyczny, strzelający fochy i mający swoją filozofię Mike, którego fenomenalnie sportretował Edward Norton. Mike jest przeciwieństwem zagubionego i zapomnianego Thomsona, mimo, że nie uganiają się za nim dzikie tłumy to ma w sobie to coś, jest tą osobą, która chciałby po części być Riggan. Przez utarczki między panami każda prapremiera sztuki wychodzi inaczej, na scenie dochodzi do mniejszych lub większych skandali, ale widać, że panowie idą w dobrą stronę, że nadają przedstawieniu głębi i tego co widz po niej oczekuje. Inna sprawa, że potęguje to paranoję Riggana i coraz bardziej uaktywnia destruktywnego Birdmana. Nie poprawiają tego relacje bohatera z córką, która zarzucam mu, że nie podąża za trendami, nie jest nowoczesny, nie trzyma ręki na pulsie świata i oczekuje, że będzie zauważony. Do tego dziewczę romansuje z Mikem co nie wpływa pozytywnie na jej ojca (scena, w której widzi jak się całują doprowadza do najzabawniejszej sytuacji w całym filmie), a napięcie temu wszystkiemu towarzyszące jest ładnie nakręcane dzięki chaotycznej perkusyjnej muzyce na moje oko podkreślającej to co dzieje się w głowie bohatera. Doprowadza to do ekstatycznego i przewrotnego finału, który pozostawia widza w niezłej konsternacji. 

Film jest tak skonstruowany, że podczas dwóch godzin projekcji pozwala wybrzmieć wszystkim najważniejszym bohaterom w tym także Jake'owi, menago Riggana granego przez Zacha Galifianakisa. Sceny z jego udziałem pokazują jak ważna jest to osoba w życiu gwiazdy, pokazuje, że są jeszcze ludzie, którzy z współpracowników osób znanych stają się ich przyjaciółmi motywującymi do działania, znającymi ich prywatne sekrety i pragnienia. Rzadko widuję tego aktora grającego serio i mam nadzieję, że częściej będzie się wcielać w tego typu postacie, pierwszy raz nie widziałem w nim śmieszka znanego z "Kac Vegas" co bardzo dobrze wpłynęło na odbiór filmu jak widać zapiętego na ostatni guzik. Im bardziej poznajemy Mike'a tym więcej mankamentów nam obnaża, jego jestestwo do kreacja, zawsze podkreśla, że tylko na scenie jest sobą w pełni, tylko grając jest prawdziwy co dobrze o nim nie świadczy. Grunt, że motywuje Riggana do dalszej pracy, napędza go niczym Fletcher Anderwa w "Whiplash". Twierdzi, że popularność to marna kuzynka prestiżu, nie pragnie poklasku "bo jest fajny", pragnie blasku nie tyle reflektorów, co autentyczności swoich postaci i uznania krytyki. Chce być twórcą spełnionym, nie potrafi się jednak odnaleźć w prawdziwym życiu. Sam (Emma Stone) i Laura (Andrea Riseborough) reprezentują natomiast zaniedbaną stronę życia Riggana. Z córką mężczyzna nie potrafi nawiązać kontaktu, opieprza ją za palnie trawki nie zauważając, że tak naprawdę próbuje żałośnie naprawić ich relacje, które podupadły przez budowanie jego kariery. Laura natomiast jest postacią tła w życiu Riggna, bohater właściwie nie myśli o tym, że będzie ponownie ojcem, bohaterka śmiga między scenami, ale nie wydaje się dla niego ważna. Ważne jest przedstawienie, które musi trwać i wygonienie z mózgu natrętnego echa dawnej świetności. 

Keaton i Norton cudownie się uzupełniają. Dajcie im tego Oscara co? I dajcie tez Simmonsowi. Impossible is nothing prawda? Prawda?!

Bardzo podoba mi się nadanie realizmu całej historii. Mimo, że bohaterowie noszą fikcyjne imiona i nazwiska otaczają ich wspominki prawdziwych aktorów i reżyserów. W jednej scenie Riggan z niesmakiem wyłącza program telewizyjny, w którym mowa o sukcesie "Iron Mana" i grającego go Roberta Downey'a Jr, Mike wspomina o Ryanie Goslingu (nawet są w jakiś tam sposób podobni), Jake używa podstępu motywacyjnego mówić Thomsonowi, że Scorsese będzie robić casting do filmu więc przedstawienie musi wypalić. Podczas kłótni z Birdmanem główny bohater wspomina, że jego wielki sukces miał miejsce w okresie 1992, wtedy na ekranach pojawił się "Powrót Batmana". Smaczki, smaczki, smaczki. Ja kocham smaczki w filmach, mogę też przysiąc, że w jednym ujęciu korytarz przypominał ten z "Lśnienia". W jaki sposób? Sami sobie zobaczcie. Skoro już wspomniałem o ujęciach to jest to jedna z najjaśniejszych stron produkcji. Przemieszczamy się bardzo często za bohaterami, obok nich tuż za plecami lub koło ucha, spacerujemy, biegniemy, nawet latamy co nadaje obrazowi niepowtarzalności. Podobną sztuczkę serwowano nam we "Wkraczając w pustkę", tu jednak ten zabieg ma inny wydźwięk, nadaje czasowego realizmu, zmusza aktorów do wysiłku tak by nie było potrzeby robienia dubli. Tak jak w sztuce teatralnej: wszystko musi być zagrane na jednym oddech, w całości, bez cięcia i urywania. W tych długich ujęciach raz podążamy za Riggsem, chwilę potem za Mikem, który odwiedza Sam na dachu, gdzie dziewczyna kontempluje życie swoje i ojca, a czasem kątem pluje na przechodniów. Nieczęsto możemy być oddechem na karku bohaterów jak dla mnie to świetnie przemyślany ruch, w kinie mainstramowym niespotykany. Nie obawiajcie się jednak, że jest to wszystko kosztem niepokazywania nam emocji bohaterów, wręcz przeciwnie ich postacie są bardzo wyraziste, wcale nie dziwią mnie nominacje do Oscarów dla Keatona, którego jest to triumfalny powrót, Nortona dającego najlepszy popis nawet i może od czas "Podziemnego kręgu" i Stone mającą świadomość jak pokazać postać ignorowaną i bagatelizowaną przez rodzica. Także życzę im Złotego Kolesia, a i nie będę płakać, jeśli w innych kategoriach także wpadną nagrody, jest to film jak najbardziej ich godzien, ryjący baniak nieprzeciętnie i z wielką klasą. Czy jest to najlepszy film reżysera w jego karierze? Na dzień dzisiejszy mimo poprzednich killerów jestem w stanie stwierdzić, że tak. Ma wszelkie predyspozycje by stać się klasyką współczesnego kina, w której dramat egzystencjalny dzieje się na tle wpisów na Fejsie i wrzucania fotek na Twittera (odsyłam do finału). "Birmdan" jest więc bardzo przyjemną ucztą dla oczu umysłu i spragnionej górnolotnej sztuki duszy. Pierwsza dycha dana przeze mnie w tym roku wędruje właśnie do niego. Owacje na stojąco. 

10/10 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz