Dożyliśmy takich czasów, że seriale poziomem realizacji i wielowątkową, rozpisaną na kilka sezonów fabułą zaczęły przebijać filmowe propozycje. Pierwszym takim dziełem na moje oko było "Twin Peaks", które bardziej przypominało rozciągnięty film niż jakikolwiek serial. Samo słowo "serial" zyskało nowy blask, przestało kojarzyć się z tanią sensacją i brazylijskimi tasiemcami. Nadeszły czasy produkcji, w których większość odcinków kończyła się efektownymi cliffhangerami zaostrzającymi apetyt na więcej. Przegapienie jednego czy dwóch odcinków nie wchodziło w grę, twórcy nie pozwalali sobie na odcinki-zapychacze. Polska telewizja swego czasu wywęszyła ich dochodowość i ściągnęła na ekrany takie produkcje jak "Zagubieni" czy "Herosi". Moda na wspólne oglądanie trwała przez cały okres mojego chodzenia do gimnazjum i liceum, a poszczególne odcinki potrafiliśmy omawiać na przerwach i lekcjach. Kiedy poszedłem na studia boom oglądania w telewizji zastąpiło ściąganie odcinków w sieci. Część robiła to bo przecież piraciło się wszystko inni znaleźli ukojenie w oglądaniu ukochanych produkcji z napisami. Chyba tylko tym można uzasadnić fakt, że chociażby "Sherlock" trafił do polskiej telewizji tak późno. Włodarze telewizji publicznej stwierdzili, że emitowanie seriali po prostu im się nie opłaca, chociażby ze względu na konkurencję (pomijam tu przypadek "Dr House'a", który dwójka wyemitowała do końca, jedynka natomiast moim zdaniem bardzo brzydko potraktowała "Homeland"). Fox przygarnęło "The Walking Dead", AXN większość propozycji s-f, Polsat do dziś twardo emituje "Kości". Inna sprawa, że seriale te lecą w paśmie wieczornym lub późno w nocy więc nie każdy ma siłę by przysiąść i obejrzeć. Czyli tak do końca różowo nie jest. Ostatnimi czasy największą popularnością zaczęły cieszyć się "seriale produkcji HBO", a więc bijąca rekordy popularności "Gra o tron" i znakomity "Detektyw", który po tym przydługim wstępie będzie tematem moich rozważań. Dlaczego trwający zaledwie osiem odcinków pierwszy sezon, w którym dwóch detektywów rozwiązuje jedną sprawę stał się kultowy niemal z miejsca? Poniżej znajdziecie (być może) satysfakcjonującą Was odpowiedź.
Postać Rusta z miejsca awansowała do pierwszej ligi bohaterów, których zawsze będziemy pamiętać. Według moich obserwacji jest równie barwny co Sherlock, John Locke, Ben Linus, Gregory House czy Hannibal Lecter.
W pierwszym odcinku śledzimy opowieść Martina Harta (Woody Harrelson) i Rusta Cohla opowiadających o swojej pracy w dawnych czasach kiedy to rozwiązywali sprawę morderstwa na tle rytualnym. Sprawa nie została do końca wyjaśniona a coś poróżniło obu mężczyzn na tyle, że nie widzieli się od wielu lat. Panowie opowiadają o tym jak postrzegali siebie nawzajem, poznajemy ich relacje i szorstką męską przyjaźń. Dowiadujemy się o uzależnieniu alkoholowym Rusta, a w kolejnych epizodach wychodzi na jaw niewierność Martina wobec żony. Serial koncentruje się więc nie tyle na samej zagadce i tym kto kogo i jak zabił, ale na piętrzących się dramatach bohaterów otoczonych przez mokradła Luizjany. To jeszcze nie jest wystarczający powód by się w serial wgryźć, takich gliniarzy czy detektywów było już całkiem sporo. Haczyk tkwi w fascynującej osobowości Rusta, w sposobie jego wysławiania się, opowiadania o przeszłości i snucia filozoficznych wtrąceń do głównych zeznań. Serial jest bardzo, bardzo przegadany. Przesłuchania, rozmowy Rusta i Martina w samochodzie, poszczególne sceny są zagęszczone jednymi z najlepszych wywodów w historii telewizyjnych produkcji i idealnie pasują do zblazowanej, ponurej aury terenów, na których rozgrywa się akcja. Nie ma dzikich pościgów, wybuchów, efektów specjalnych i innych fajerwerków. Jeśli następuje ożywienie akcji to i tak jest zaserwowana odpowiednim dla całej serii tempie. Teoretycznie więc będziecie obcować z dziełem monotonnym i nie dostarczającym adrenalinowej rozrywki. Jednak w praktyce napięcie z odcinka na odcinek rośnie, kolejne odsłaniane karty pokazują nowe elementy układanki. Pomiędzy ich odkrywaniem zobaczycie znakomite lokacje, wiarygodne przygaszone życiem postacie i będziecie z satysfakcją odkrywać kolejne tajemnice Rusta. Mnie najbardziej intrygowała jego przemiana wizualna, to jak się zaniedbał i dlaczego przestał współpracować z Martim.
Martin to postać porywcza, twardo stąpająca po ziemi, która nie zawsze rozumie postępowanie Rusta. Idealnie go uzupełnia, stara się być dobrym ojcem i mężem niestety często daje się skusić na zakazane owoce. Wszystko ma jednak swoje konsekwencje.
Nie chcę Wam tutaj spojlerować, ale postać Martiego także jest ciekawa i wielowymiarowa. Z jednej strony stara się być przykładnym ojcem, z drugiej widać, ze pragnie od życia czegoś, co po ślubie w pewnym stopniu utracił - wolności. Choć gdybym ja miał taką żonę jak on (która także jest bardzo ciekawą postacią i dostajemy kilka okazji by poznać ją bliżej), to nie śmiałbym czynić tego co on. Hart jest prostolinijny i idealnie uzupełnia rozgadanego, wiecznie wieszczącego zagładę ludzkości i naszej planety Rusta. Uważa go za lekko szajbniętego, ale nie może mu odmówić umiejętności w wyciąganiu zeznań. To także jest intrygującym elementem serialu. Przesłuchania są mozolne, ale świetnie skonstruowane, Rust potrafi wyciągnąć z podejrzanych wszystko i z zadziwiającą łatwością jakby przenikał ich umysły. Natomiast Martin prędzej użyje siły i przemocy, jest dość porywczym facetem. Kontrastowość bohaterów nie ułatwia rozwiązania sprawy morderstwa, które staje się obsesją Rusta. Facet poświęca swoje życie osobiste na jej rozwiązanie, widać jednak, że pomaga mu to w dławieniu bólu po śmierci córki. Jej strata sprawiła, że zgorzkniał i oddał się swoim rozważaniem nad upadkiem tego świata.
W świecie "Detektywa" ważna jest także symbolika religijna i mistyczna otoczka nadająca serii wyjątkowego posmaku. Nie do końca wiemy z czym obcujemy, kim jest Żółty Król i jaką rolę pełnią stożkowate konstrukcje z patyków. Pokazana jest bliżej ślepa wiara i oddanie słowom kaznodziejskim hochsztaplerom. Finałowe dwa odcinki nieco rozjaśniają sytuację i są w pewnym stopniu oderwane od poprzednich, które bazują na retrospekcjach. Są mroczne, brzydkie i znakomicie kumulują wcześniej opowiedziane wątki. Rzecz jasna klimat noirowy bije z każdego odcinka i zapewniam Was, że nie chcielibyście mieszkać na tych paskudnych moczarach. Cóż jeszcze nadaje smaku temu dziełu? Z pewnością muzyka, która jest tu integralnym budulcem klimatu. Te leniwie płynące utwory, piękne, smutne i momentami dołujące. Nie słyszałem tak świetnej ścieżki od czasu "Django". A jeśli chodzi o opening to lepszego chyba nigdy nie widziałem i raczej nie prędko zobaczę, istny majstersztyk. Mogę go oglądać na okrągło. Ten serial to wzór zarówno dla produkcji telewizyjnych jak i idealny czarny kryminał na miarę XXI wieku. Jest intelektualną pożywką, oferuje znakomitą intrygę i wyrazistość bohaterów. Jest po prostu unikalny, ma swoje tempo, poszatkowaną chronologię i nawet własną ponurą kolorystykę. Widz szukający taniej rozrywki zmęczy się po pierwszym odcinku, cała reszta może się nim zachwycić na długie lata. Na koniec dodam jeszcze, że to kreacja Rusta to bodajże najlepsza postać stworzona przez Matthewa McConaugheya. Woody Harrelson także jest świetny, ale dla mnie zawsze jego flagowymi rolami będzie Larry Flynt i Mickey Knox. Proponuję Wam osiem godzin najlepszej małoekranowej produkcji ostatnich lat. Potwierdza się powiedzenie, że produkcje HBO to więcej niż telewizja. "Detektyw" to prawdziwa Sztuka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz