SZUKAJCIE A ZNAJDZIECIE

środa, 26 marca 2014

Ameryka kontra reszta świata, czyli o "rimejkach" słów kilka.

Dzień dobry! Dziś chciałbym poświęcić trochę miejsca na blogu słowu "remake". Niektórzy nie przyjmują do wiadomości jego istnienia twierdząc, że to po prostu nowa wizja reżysera, ponowne chwycenie za temat, szczególnie jeśli jego źródłem nie jest scenariusz oryginalny, tylko adaptowany. Idąc tym tropem moglibyśmy otrzymać już kilka wersji "Zielonej Mili", "Forresta Gumpa", czy "Lotu nad kukułczym gniazdem". Pytanie brzmi: PO CO? Po cholerę takie cudowanie. Każdy z tych filmów ma swoich zwolenników i przeciwników, ale to nie znaczy od razu, że trzeba poprawiać coś co stało się kanonem. Natomiast takich filmów jak "Niesamowity Spider-Man" czy "Batman: Początek" nie można nazwać rimejkami jako, że jest to nowe spojrzenie na serię (w tym przypadku komiksów) ciągłą, owszem mającą ten sam punkt wyjścia co starsze filmy (a więc dzieła Raimiego i Burtona) ale opowiedzianą zupełnie na nowo. I na taki zabieg też ma swoją nazwę a mianowicie reboot. Skoro więc amerykańscy twórcy rzadko sięgają po rzeczy z własnego podwórka (a dlaczego rzadko? Niech "dobrym" przykładem będzie Gus van Sant, który z niewiadomych przyczyn chciał odtworzyć "Psychozę" Hitchcocka pod polskim tytułem "Psychol" z roku 1988, który został zjedzony przez krytykę) to dlaczego by nie zerknąć do sąsiadów.

Cały czas zastanawiam się po co to Gusowi było. 


Jak się nie ma własnego pomysłu to trzeba od kogoś zerżnąć. Choć w sumie jest jeszcze jeden powód - Amerykanie to ignoranci, którzy nie śledzą kina europejskiego (Oscar dla najlepszego filmu zagranicznego jest moim skromnym zdaniem blamażem, te wszystkie filmy oglądają, albo i nie, członkowie akademii i nawiedzeni maniacy kina, którzy wiedzą gdzie kraje, w których dany film powstał, leży na mapie). Dlatego bardzo rzadko można usłyszeć, że twórca europejski, bądź azjatycki sięga po amerykański film. Oddzielnym tematem mogło by tu być Bollywood, które sięgnęło chociażby po "Podziemny krąg" (nazywa się to "Fight Club - Members Only" i chyba więcej tańczą niż się biją, nie widziałem w całości bo nie trawię bolly). Natomiast o ignorancji Amerykanów niech świadczy fakt stworzenia nowej wersji "Funny Games" przez samego Hanekego, bardziej sterylnej i błyszczącej z Timem Rothem, Naomi Watts czy Michaelem Pittem. Taki zabieg przyciągnął widzów i oczywiście podzielił ich, kino europejskie zupełnie inaczej epatuje przemocą, jest bardziej przerysowana, miękka o czym świadczy chociażby kultowy status Tarantino czy Rodrigueza. 




Dobry film z "egzotycznego" dla Amerykanina kraju w odpowiednich rękach może stać się perełką kinematografii. Tak stało się chociażby z "Infernal Affairs: Piekielna gra (Honkong 2005, reż. Wai-keung Lau, Alan Mak), który dostrzeżony przez mistrza Scorsese nabrał nowych kolorów w "Infiltracji". A wszystko dzięki odpowiedniemu zrozumieniu tematu i należytym jego ugryzieniu. Powstała luźna ciekawa wariacja na temat oryginału. Skoro mowa jest o dobrych "przeróbkach", to od razu utnę wszystkie dyskusje na temat tak zwanych "nowych wizji" reżyserów, o których była mowa na początku. Przeciwnicy terminu "remake" powołują się na to, że twórcy bazując na książkach powołują do życia zupełnie nowy, autonomiczny byt, który ze starszą wersją nie ma niewiele wspólnego. Otóż jak dla mnie jest to bzdura. Spójrzmy na takie "Millennium" i "Dziewczynę z tatuażem". Fincher jest panem i władca, ale za cholerę nie stworzyłby swojej "nowej wizji" gdyby nie był zaznajomiony ze szwedzkim pierwowzorem. Owszem, Noomi Rapace i Rooney Mara inaczej potraktowały postać Lizbeth Salander, ale oś fabularna i sceny w obu filmach są niczym deja vu. Czyli generalnie Fincher nie pokusił się by pokazać w swoim filmie czegoś więcej co było w dziele Nielsa Ardena Opleva. Podobnie potraktowano "Pozwól mi wejść" na podstawie prozy Lindquista, amerykańska wersja jest bardziej bombastyczna i pozbawiona uroku oryginału, tego mrozu i przyblakłej kliszy. Wniosek nasuwa się prosty: albo za nową wersję klasyka niech biorą się profesjonaliści czujący temat, albo niech nie ruszają filmu wcale. Jedyną korzyść z amerykańskiej przeróbki dla widza europejskiego wymienię na końcu, zapewniam, że już blisko do niego. 


Na pierwszy rzut oka czuć różnicę, i nie chodzi mi tu o kolor skóry.

Jeśli amerykańscy spece od przerabiania klasyki nie strzelają sobie w stopę ("Dom woskowych ciał", nowy "Omen", nowa "Carrie", fatalny "Kult" ("The Wicker Man") z Cagem czy "Ostatni dom po lewej") to lubieżnością biorą się za japońszczyznę i kino europejskie. Była już mowa o "Pozwól mi wejść", ale nie mógłbym nie wymienić zrypania brytyjskiego, cudownie czarnego "Zgonu na pogrzebie". Amerykanie zrobili wersję czarną dosłownie, jako że do tytułowego pogrzebu dochodzi w rodzinie Afroamerykanów, a nie cierpkich Brytyjczyków. Jedynym łącznikiem jest tutaj Peter Dinklage grający tę samą rolę. Oczywiście humor musiał tu zostać bardzo spłycony, w końcu w Stanach rządzą głupotki pokroju "American Pie" czy "Projektu X". Najczęściej jednak z całego uroku zostają obdarte produkcje z Japonii i okolic. "The Ring - Krąg", Dark Water", "Klątwa", Nieodebrane połączenie" czy "Nieproszeni goście" (w Japonii była to "Opowieść o dwóch siostrach" i na dokładkę "Shutter -Widmo"). Dla nas jako osób oglądających kino naszych skośnookich daaaaalekich sąsiadów może być to irytujące, w końcu odzieranie z duszy tego co dla Japonii esencjonalne zakrawa o przestępstwo, a upraszczanie tych dzieł pod widza z JuEsEj daje mu a) poczucie, że to całkiem wypasiony produkt jego krajanów b) mylny obraz japońskiej kultury jeśli jakimś cudem kapnie się, że to jednak nie jest wypasiony produkt jego krajanów. Czyli kolejny wniosek: "rimejki" szkodzą i to bardzo i na dobrą sprawę nie są potrzebne bo przecież filmy szwedzkie, japońskie, czy nawet polskie nie są tworzone dla konkretnego kraju a dla całego świata. Przydałaby zdjąć klapki z oczu widzom z USA i zrobić im solidny maraton kina od którego przecież nic ich nie oddziela. Niestety nie mam bladego pojęcia jak tego dokonać. 



Na koniec miał być jedyny plus rimejków. Owszem, ale stworzony przeze mnie w tym miejscu. Bo taka przeróbka powinna Was skłonić do sięgnięcia po oryginał co jest najlepszą z możliwych rzeczy. Serdecznie namawiam Was, szczególnie przed obejrzeniem "nagle" pojawiającego się na ekranach kin nowego amerykańskiego horroru do sprawdzenia, czy nie ma on swojej genezy w innym kraju. To uchroni Was przed zmarnowaniem czasu na obejrzenie bubla i pozwoli sięgnąć po jedyny i prawdziwy oryginał. No, chyba że będzie to rimejk czegoś naprawdę wielkiego jak ta przykładowa "Dziewczyna" czy coś w tym stylu, wtedy warto zerknąć dla porównania. W innych przypadkach nie polecam. Dzięki, że dotrwaliście do końca artykułu! /D. D. M. 

1 komentarz:

  1. "Psychozę" Hitchcocka już mam za sobą, a tą nową dopiero obejrzę na dniach i jestem naprawdę ciekaw czy to gniot całkowity, czy może coś jednak mu wyszło :D

    OdpowiedzUsuń