SZUKAJCIE A ZNAJDZIECIE

piątek, 13 lutego 2015

Jak złamać serce widza w mniej niż 45 minut, czyli o dziewiątym odcinku piątego sezonu "The Walking Dead" słów kilka.

W końcu nadszedł ten wspaniały dzień, w którym mogę powrócić do dzielenia się w Wami odczuciami po obejrzeniu kolejnego odcinka piątego sezonu "The Walking Dead". A było to mocno dramatyczne otwarcie, takich epizodów często w tym serialu nie doświadczamy. Bohaterowie próbują się pozbierać po niespodziewanym "odstrzale" Beth, każdy czuje się winny, a najbardziej Noah, który miał być kartą przetargową podczas spotkania w szpitalu. Odcinek jednak nie skupia się pokazaniu targających grupą Ricka emocji, a widziany na początku odcinka pogrzeb okazuje się dotyczyć innej osoby niż wszyscy myśleli. Jeśli więc nie oglądaliście odcinka dziewiątego to nie czytajcie dalej bo wpis jest jednym wielkim spojlerem, nie sposób byłoby mi omówić targające mną uczucia nie poruszając przy tym losów postaci, którą pożegnaliśmy tym razem. 

Wyszukanie wszystkich smaczków i easter eggów w TWD mogłoby mi zająć dużo czasu. Dead End zdaje się tu wisieć nie przypadkowo. 
Konstrukcja tego odcinka była zaskakująca. Początkowe przebitki ułożyły się w spójną całość w trakcie tych niespełna 45 minut, a niemal cały epizod skupił się na pożegnaniu z nami Tyreesea, siłacza o gołębim sercu, który od kilku ładnych odcinków walczył z demonami lęgnącymi się w jego głowie. Rick i jego ekipa za namową Noah, udaje się do jego rodzinnego miasteczka, tak jak chciała tego Beth. Licząc choć na cień nowego schronienia szybko odkrywają, że stare śmieci ich nowego kompana są miejscem spalonym i pozbawionym życia. Grupa rozdziela się, Noah w przypływie emocji udaje się do swojego domu, Tyreese rusza za nim, mając złe przeczucie. Przeszukując mieszkanie natrafiają jedynie na trupy, niestety nie tylko martwe. Przemieniony brat Noah atakuje i gryzie Tyreese'a, a potem szybko pada od uderzenia zabawką, młody salowy pędzi po pomoc do Ricka, Glenna i Michonne pozostawiając powoli wykrwawiającego się siłacza samemu sobie. Zainfekowany mężczyzna zaczyna mieć halucynacje i słyszeć głos w nadajniku radiowym (konkretnie naturalny głos Andrew Lincolna, czyli ekranowego Ricka opowiadającego o tym co działo się w więzieniu i snującego dziwne krwawe wizje). Bohater doznaje też wizualnych omamów, symbolizujących poczucie winy: jednego z kanibali zamordowanego przez Sashę, Boba, którego niedawno pożegnaliśmy, grającą na gitarze Beth (jakże ciekawe są słowa jej piosenki), powtarzających w nieskończoność, że po drugiej stronie jest lepiej siostrzyczki Lizzie i Mikę i (ku mojemu zaskoczeniu, ale i wielkiej radości, bo tego pana nigdy dość) gubernatora, znęcającemu się nad Tyreesem najmocniej. Nie da się ukryć, że tak metaforycznie ujętych wyrzutów sumienia, demonów atakujących bohatera znajdującego się na granicy życia i śmierci nie widziałem od czasu kiedy Lori nawiedzała przez kilka odcinków Ricka, nie mogącego się otrząsnąć po jej śmierci. O tym, że los Tyreesea zdaje się być przesądzony możemy się przekonać podczas sceny drugiego ataku, chłop daje się ugryźć praktycznie w to samo miejsce, tym samym pozwala wprowadzić w swoje ciało podwójną dawkę wirusa. Ratunku nie przynosi mu nawet ocięcie ręki (bardzo mocna, świetna scena), omamy wciąż trwają znikają jednak postacie negatywne, za kierownica siedzą Bob, i Beth, mój ulubieniec zdaje się w końcu pogodzić z nadchodzącym losem.

Poczucie winy wobec otoczenia, jakie nawiedziło Tyreese'a przybrało bardzo ciekawe formy.

Bardzo ciekawa jest perspektywa pozostałych bohaterów. W pewnym momencie zauważają, że jest już za późno, zatrzymują samochód, a Michonne dobija misia o wielkim sercu, który nie był w stanie muchy skrzywdzić. Wracamy więc do punktu wyjściowego odcinka, pogrzebu i słów ojca Gabriela, mówiącego o tym, że dusza jest silniejsza niż ciało. Straciliśmy więc trzy bardzo sympatyczne postacie w przeciągu dziewięciu odcinków, w tym dwie bardzo bliskie dla Sashy, która być może będzie kolejną z ofiar. W końcu nie ma dla kogo już żyć i może przestać się starać o cokolwiek. W kolejnych epizodach nasi bohaterowie w końcu mają zostać wystawieni na próbę wysokich temperatur, a także burzy co było pokazane w trailerze promującym drugą połowę tego sezonu. Co do smaczków, które pojawiły się w tym odcinku: część zombiaków ma na czole oznakowanie "W", co może symbolizować inną grupę przetrwałych oznaczających swoje żyjące wcześniej ofiary (którzy by chciał oznaczać zombiaka dla zabawy nie zabijając go?). Jeden z napisów na murze głosił, że "Wilki są niedaleko" co może oznaczać, że nasza grupa wpadnie na osobników niezbyt przyjemnych (lub, co byłoby dziwne, acz całkiem ciekawe, na watahę prawdziwych wygłodniałych stworzeń. być może nawet zainfekowanych). Mówi się także o wprowadzeniu Negana do tego sezonu, co wywróciłoby życie naszej paczki totalnie do góry nogami. Póki co dostaliśmy jeden z najbardziej poruszających epizodów w tym sezonie, łamiącego mi serducho swoim dramatyzmem, muszę przyznać, ze bardzo lubiłem Tyreesea i szczerą łezkę uroniłem, kiedy widziałem, że "odpływa". Był czystą, ciepłą i nieco wycofaną postacią, których w TWD wcześniej brakowało. Równoważył porywcze decyzje Ricka, choć jego brak stanowczości doprowadził pośrednio do śmierci Boba. Będzie mi tego typa brakowało, twórcy na każdym kroku pokazują nam, że tak naprawdę nikt nie jest bezpieczny i możemy się spodziewać dużo gorszych rzeczy w następnych odcinkach i sezonach "The Walking Dead". Póki co ode mnie tyle i do przeczytania mniej więcej za tydzień! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz