Chciałabym zacząć od samego początku. 27 listopada, w roku 1785, Markiz de Sade odbywając karę w Bastylii, tymczasowo zakończył pracę nad dziełem swego życia o tytule „120 dni Sodomy, czyli szkoła libertynizmu”. Nie wiadomo czemu przerwał pracę nad książką. Jednakże faktem jest, że nigdy nie została ona ukończona. 14 lipca 1789 roku, w dniu historycznego szturmu paryżan na Bastylię, rękopis został uratowany z pożaru przez jednego z atakujących więzienie. De Sade był przekonany, że jego dzieło zaginęło bezpowrotnie i przez pozostałe lata życia usiłował odtworzyć swoją wizję pisząc książki, które dziś są trzonem „Lektur Zakazanych”. Przez trzy pokolenia rękopis był przechowywany przez rodzinę Villenueve-Trans, by w 1900 roku przejść w posiadanie niemieckiego bibliofila, który przez następne 30 lat, przechowywał go w futerale o kształcie penisa. Jakiś czas później, dzieło wypłynęło do wąskiego grona naukowców opublikowane przez seksuologa Iwana Blocha, i od tamtej pory jest jedną z najbardziej kontrowersyjnych książek jakie kiedykolwiek powstały. Poziomem brutalności wyprzedza chyba wszystkie współczesne horrory jakie wpadły w moje ręce, a było ich sporo. Od nazwiska „De Sade” powstał termin „sadyzm”. Jak pewnie możecie się domyślić, nie bezpodstawnie.
Pomęczyłam was trochę historią więc teraz pomęczę filmem. „Salo…” tyle o ile trzyma się fabuły książki. Z czasów Ludwika XIV, akcja filmu przeniosła się do roku 1944. Poza tym jednak historia jest taka sama. Czwórka wysoko postawionych libertyńskich przyjaciół, sędzia, biskup, książę i bankier, postanawiają urządzić sobie czteromiesięczną orgie w zamku na obrzeżach Francji, absolutnie odciętym od świata. Wraz ze sobą, zabierają trochę służby, cztery emerytowane prostytutki o imionach Duclos, Champville, Martaine i Desgranges. Pełnią one role narratorek, codziennie opowiadając najbardziej obrzydliwe i plugawe historie ze swojego bogatego życia erotycznego. Poza tym, Szlachetni Panowie porywają ośmioro najpiękniejszych dziewic i prawiczków, którzy stają się obiektem ich zabaw. Tak pokrótce można opisać fabułę „Salo”.
Zarówno książka jak i film opowiadają o najobrzydliwszych czynnościach jakie można sobie wyobrazić. Na zamku dozwolona jest wyłącznie sodomia, czyli wszystkie praktyki seksualne zakazane przez kościół katolicki. Oglądając „Salo” należy pamiętać, że oryginalna książka została napisana przez prekursora libertynizmu, który został skazany na więzienie za krytykowanie kościoła. W „Szkole Libertynizmu” Sade opisuje jak bardzo zgniłą organizacją jest kościół katolicki. Sadyzm i perwersja stanowią dla mnie w tym dziele jedynie otoczkę mającą w rzeczywistości ukazać jak okrutnie zepsuci ludzie rządzą naszą codziennością. Chyba każda z czterech prostytutek cnotę straciła z rąk duchownych, najczęściej w wieku do sześciu lat. Z każdym rozdziałem opisywały one coraz bardziej odrażające czynności wykonywane przez księży, bankierów i szanowanych polityków. Podejrzewam że dlatego właśnie film budzi tak wielkie kontrowersje. Niestety, żyjemy w kraju toczonym przez chorobę zwaną „chrześcijaństwem”. A „Salo” krytykuje tą wiarę tak jak to tylko możliwe. Nie ma tu scen drastycznych. Większość mocniejszych obrazów została usunięta przez cenzorów, więc to nie przemocą na ekranie ludzie muszą być zbulwersowani a właśnie tym polityczno-społecznym przekazem, krytykującym wszystkich siedzących „na górze”.
Wypadałoby napisać jakieś podsumowanie… Przyznam że na film patrzę przez pryzmat książki. Podziwiam De Sade za jego odwagę i fakt, że stworzył coś tak niewyobrażalnego dla swojej epoki. Polecam wszystkim genialny, choć fikcyjny, film inspirowany jego postacią „Zatrute Pióro”. Szacunkiem darzę też Pasoliniego, za odwagę którą przypłacił życiem. Chociaż, spekuluje się, że zaraz po premierze „Salo” i tak chciał popełnić samobójstwo. Dziwny człowiek, który nakręcił dziwny film, dla dziwnych ludzi. Podoba mi się bardzo prostota „Salo”. To jak prostytutki opowiadają o wyciąganiu na żywca nerwów z ludzi, z uśmiechem na twarzy przy akompaniamencie subtelnej muzyki granej na fortepianie, kręcące się po sali i wręcz tańczące… Jest to tak bardzo irracjonalne, że zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego, że ludzie których widzimy to nie ludzie, a libertyni w czystej postaci. Można nawet powiedzieć, że w postaci ciut podkolorowanej. Pasolini był zdecydowanie genialnym reżyserem, który godnie zekranizował legendarne dzieło De Sade’a. Film jest pięknym, teatralnym wręcz spektaklem i mam wrażenie, że też pewnym rodzajem hołdu złożonym Markizowi. Oczywiście, książka jest lepsza od filmu, ale i tak nie mam pojęcia o co wam chodzi mówiąc że jest zły i niesmaczny. Jak dla mnie to relaksująca kaszka z mleczkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz